poniedziałek, 31 grudnia 2012

Koniec roku

Wszyscy szykują się już do pożegnania starego roku i przywitania w nadziei nowego. Ja czuję się trochę jak na wojnie, wkoło wszędzie słychać mniejsze lub większe "wybuchu". Studenci, dzieciaki z sąsiedztwa i chyba wszyscy tak naprawdę puszczają fajerwerki i petardy. Czemu teraz? Nie lepiej poczekać, aż się ściemni, dla lepszego efektu? 

Ja i Maurycy za parę godzin udajemy się do Delft, świętować na domówce ze znajomymi. Po zeszłorocznych doświadczeniach z klubowym imprezowaniem byłam więcej niż szczęśliwa, że zostaniemy w domu w kameralnym gronie przyjaciół. Relacja z tegorocznego Sylwestra zapewne pojawi się tu niedługo ;)

W tym miejscu chciałam serdecznie podziękować wszystkim moim Czytelnikom i odwiedzającym. Dziękuję, że towarzyszyliście nam przez ten rok! To naprawdę wiele dla mnie znaczy. Tuż po Nowym Roku powrócimy znów z nowymi i mam nadzieję ciekawymi tematami, które już kotłują się w mojej głowie. W międzyczasie składamy Wam z Maurycym gorące życzenia Szczęśliwego Nowego Roku, żeby szczęście Wam sprzyjało, nadzieja nie opuszczała, inspiracja napędzała do działania i żeby rok 2013 zaskoczył Was wieloma przyjemnymi niespodziankami. 

Źródło

The end of the year


Everyone is getting ready to say goodbye to the old year and greet to new one coming full of hopes. I feel a bit like at the war with all these "explosions" coming from all directions. Students, kids from the neighborhood, everyone is throwing fireworks. Why now? Isn't it better to wait a bit till it gets dark? For a better visual effect? 

Me and Maurice are leaving soon to Delft, to celebrate the coming of the New Year at a home party with our friends. I gotta say, after last year experience with club parting I was more than happy that this year we're gonna stay home in a small group of friends. Soon you're gonna probably read about this party anyway ;)

Right now I'd like to thank to all of my Readers, Fallowers and Visitors. Thank you all guys for being with us for this year! It means a lot to me. Just after New Years we'll be back with fresh new and (hopefully) interesting topics, which are already filling my head. Meantime we'd like to wish you with Maurice a Happy New Year, so the luck and happiness would be on your side, the hope would never leave you, the inspiration would keep you going and so the coming 2013 would surprise you with many pleasant surprises.

Source

czwartek, 27 grudnia 2012

A train trip to Poland

I'm laying covered with a warm blanket, staring at the window. It's peacefully quiet and I can hear only steady clatter of the wheels is putting me to sleep. Behind the window smaller and bigger towns are flashing with their lights in the darkness. We're passing them so fast. Now we have just reached some big light splash. The train is stopping at the station and I can hear someone shouting something in German. It's Koln and it's half past one. There's still a whole-night journey ahead of us. 

source: wikipedia
This year we decided to go for Christmas to Poland by... train. The prices of plane tickets were already enormous (however if we'd add the prices of train tickets from Warsow to Cracow and back, I guess we wouldn't save much), but most of all we couldn't find a right date for the fly. The choice was not big and we were very picky. That's why I decided to try this traditional, a bit nostalgic way of transportation. After all why not to try sometimes something different. A little adventure trip ;) Traveling by train brings me memories from my childhood. When you're preparing to this kind of journey, you know it's gonna take long, so you're not in a rush. You allow yourself to relax and let the time pass by just like the landscapes behind the window.  There's something romantic about the trains. Like going back in time. When the other passengers are falling asleep, you can clear your mind, listen to the clatter of the wheels and watch the views quickly passing by. A kind of a night kaleidoscope. I guess that without some dose of sensibility traveling by train must be very uphill and unconvenient. For me it's a bit more than just a means of transport. 


We took our train in Arnhem. Two couches in a 6 pax. We shared our compartment with a polish student studing economics in Amsterdam, a portly man, who spent most of the time in some other part of the train and slept only few hours on his place snoring from time to time; and a polish mother with two little twin girls with an identity disorder (apparently one of the girls was strongly convinced that she's a dog, so she was barking, jumping on her bed and baying at the moon or a laptop for instance). Maurice started talking a joking with the girls just when we got in the train, so they went a bit too energetic and unstoppable and didn't want to go to sleep driving their mother mad. I didn't know if I should laugh (the brilliant and irrational dialogues of three-year old and her mom) or pray so the girl would fall asleep (I couldn't focus and read). Luckily in some point the got tired and collapsed and slept the whole night quiet and nicely.

I had an impression that the whole train or at least our car was very polish. From all the directions, from behind the wall, from the corridor, from the platforms all I could hear was polish. Even a conductor was Polish. And one poor Maurice in a middle of this polish cloud trying to make some mini interviews asking everyone "Do you like living in the Netherlands?". In Warsow we were half an hour before the time. Thanks to that would still managed to catch an earlier train to Cracow. I knew it not to book the tickets online... somehow I don't trust polish railways, especially not in winter and christmas season. Another few-hour ride. Our car was kind a "internationalized", tho except for Maurice we were all Poles. Many of these people were living/working/studying somewhere abroad in Europe and now we were all coming home for Christmas. Nice conversations and pleasant warmth. They clearly don't try to save on heating in polish trains. For me it's great, i'm a very warm-liking creature, but for Maurice... He was almost melting all the way. 


In Cracow we were perfectly in time. I gotta say I was impressed. I expected at least few-minute delay. What a surprise. Probably because there was barely any snow. Now we only had to take the last train, the last part of our trip and slowly roll to our last station, where my dad was already waiting in a car to pick us up. That how we got to Poland for Christmas. Four trains, three interchange and 21 hours of travel. A bit tired and hungry, but happy and satisfied with our trip we got it safe home.

Pociągiem na święta

Leżę otulona kocykiem z twarzą wlepioną w okno. W koło panuje cisza i tylko miarowy stukot kół powoli utula mnie do snu. Za oknem w ciemności szybko mijają bardziej lub mniej oświetlone miast. Wjechaliśmy właśnie w jakąś dużą plamę światła. Zatrzymujemy się na stacji i słyszę jakieś niemieckie pokrzykiwania. To Kolonia. Jest wpół do drugiej. Przed nami jeszcze cała noc. 

źródło: wikipedia
W tym roku postanowiliśmy na święta do Polski wybrać się... pociągiem. Ceny biletów lotniczych były kosmiczne (choć na dobrą sprawę doliczając pociągi relacji Warszawa-Kraków-Warszawa nie wiele zaoszczędziliśmy), ale przede wszystkim terminy wylotów nam nie pasowały. Dlatego postawiliśmy na ten tradycyjny, nieco nostalgiczny środek transportu jakim jest kolej. W końcu czemu by nie zrobić czasem czegoś nieco innego. Taka mini przygoda. Pociąg kojarzy mi się w podróżami z czasów dzieciństwa. Przygotowując się do takiej podróży wie się, że potrwa to długo, więc nikomu się nie spieszy i można się zrelaksować. Jak dla mnie pociąg ma w sobie coś romantycznego, jakby z innej epoki. Kiedy inni współpasażerowie już śpią można wyciszyć umysł, wsłuchać się w stukot kół i przyglądać umykającym za oknem krajobrazom. Taki nocny kalejdoskop. Bez pewnej wrażliwości i owego wyciszenia podróż pociągiem może być strasznie uciążliwa. Dla mnie to coś więcej niż jedynie środek transportu. 


Nasz pociąg złapaliśmy w Arnhem. Dwie kuszetki w przedziale 6-osobowym. Za współpasażerów przypadła nam polska studentka ekonomii studiująca w Amsterdamie, postawny mężczyzna, który większość czasu spędził w innej części pociągu, a w przedziale tylko przespał się parę godzin od czasu do czasu pochrapując oraz Matka-Polka z małymi bliźniaczkami z zaburzeniami tożsamości (jedna z dziewczynek ewidentnie przekonana była, że jest pieskiem, bo przez blisko dwie godziny skakała po łóżku, szczekając i wyjąc do księżyca, tudzież laptopa). Na dzień dobry Maurycy zagadując dzieciaki trochę je rozzuchwalił i potem nie chciały iść spać, doprowadzając swoją matkę do lekkiego szału. Ja nie wiedziałam czy się śmiać (z niedorzecznych dialogów trzylatki) czy modlić się, żeby mała się zmęczyła i poszła spać (po mnie rozpraszała i czytać nie mogłam). Na szczęście jak w pewnym momencie jak zasnęły, tak potem grzecznie spały przez całą noc. 

Odniosłam wrażenie, że cały pociąg, a przynajmniej nasz wagon jest wybitnie polski. Ze wszystkich strony, zza ścian, z korytarza, z peronów dochodziły mnie jedynie polskie rozmowy. Nawet konduktor był Polakiem. I jeden biedny Maurycy w środku tego wszystkiego, usiłujący przeprowadzać wywiad wśród pasażerów pod tytułem "Jak mieszka Ci się w Holandii?". Do Warszawy dotarliśmy pół godziny przed czasem, więc udało nam się jeszcze załapać na wcześniejszy TLK do Krakowa. Miała nosa, żeby nie rezerwować nic wcześniej przez internet. Kolejna przyjemna parogodzinna podróż umilana rozmowami z innymi pasażerami. Nasz przedział był dość umiędzynarodowiony, bo choć poza Maurycem wszyscy byli Polakami, to rozsiani po Europie, właśnie wracający na święta. Przyjemnie i gorąco... oj grzeją w tych naszych pociągach. Dla tak ciepłolubnej istoty jak ja, to w sam raz, ale Mauryc mało się przez całą drogę nie roztopił. 


W Krakowie pojawiliśmy się o czasie. Przyznam, że pod wrażeniem byłam, spodziewając się po polskiej kolei co najmniej parominutowych opóźnień. A tu zaskoczenie. Pewnie przez to, że śniegu też tyle co kot napłakał. Teraz pozostało już tylko wskoczyć w ostatni pociąg, by po godzinie nędznego, powolnego turlikania się dotrzeć do naszej ostatniej stacji, na której tata czekał już w samochodzie. Tak oto dojechaliśmy do Polski na święta. Czterema pociągami, z trzema przesiadkami i po blisko 21 godzinach. Trochę zmęczeni, głodni, ale zadowoleni z naszej małej wyprawy. 

wtorek, 18 grudnia 2012

The cat's kingdom


As I promised the day before on Facebook's fanpage today we're gonna talk about cats.

I love cats! They are the best creatures in the world... so egoistic, lazy and crafty. I'm giving Maurice a hard time whining all the time about getting one, but as much as he loves cats same as I do, he's still refusing me. He doesn't want to imprison the cat in the house, so the animal could not go out. After all living on the 3rd floor is not ideal for independent walks of a pet. Unless we'd teach it how to use a lift and an intercom.

In this situation we decided to befriend some cats from our neighborhood. A few-minute-walk from the hen house there's a little spot in the corner with some miserable flowers and sticks pretending to be plants. In this spot a small cat gang is often hanging out, laying between those sticks. Most of them is quite shy and not willing to play with us. They rather run away. However one red-hair creature finds us as an attractive target and everytime he sees us, he's running our way meowing laud like he wanted to say: "Where the hell have you been! I'm waiting here for soooo long for someone to pet me and rub my back! What a lousy service... now get to work you lazy servants!" and he clings to our legs like an ivy to the wall. Time for being stroke. 



We don't know whether the cats are homeless or not. We were a bit worried about them when the winter approached. The last visit at the cat's corner assured us, that the cats are doing just fine. They are well fed, they don't look like they're freezing, starving or not being taken care of. In general the dutch cats seem to be a bit... bigger. During the whole last year I haven't seen a single skinny cat. They clearly know how to take care of themselves (or being taken care of). They are also quite lazy and cheeky. In some of the neighborhoods there don't ever bother to rush with crossing the street. They expect (and apparently it works) the drivers to stop and wait till they deign to move their noble furry ass. Maybe someone is even gonna step out of the car and pet them?...

A typical dutch cat: well fed and not paying any attention
An interesting phenomenon is a really fat cat from a bar close by. He's so called kroeg kat, meaning a bar cat. What a great institution! A bar cat! He's spending there hours and he look just like Garfield. They are probably feeding him there with pieces of ham, sausage, maybe even bitterbollen and beer (I would not be surprised). Apparently these bar cats are quite popular in the Netherlands. This is what I mean! Each self-respecting should have a bar cat.

At the end I'd like to add one of my observations. It seems that the cat language is not international. Everytime I'm calling these furry animals, they're not responding. Like they don't even hear me. And then when Maurice is trying to lure one of my parent's cats in Poland, they are ignoring him exactly the same way. I can kind a understand them... The sounds that Maurice is producing to call them sounds like a very weird attempt of giving a juicy kiss. Maybe Maurice is not their type? Does it mean I'm also gonna have to learn the cat dutch language? ;))

Kocie królestwo

Jak obiecałam wczoraj na facebook'owym fanpage'u, tak dziś robię. Porozmawiajmy więc o kotach.

Uwielbiam koty! Są najcudowniejszymi stworzeniami pod słońcem... takie egoistyczne, leniwe i przebiegłe. Wiercę Maurycemu dziurę w brzuchu, żebyśmy jakiegoś sierściucha przygarnęli, ale on choć pała taką samą miłością do tych zwierząt co ja, uparcie mi odmawia. Ostatecznie nie chce więzić kota cały czas w mieszkaniu, a 4 piętro średnio sprzyja samodzielnym spacerom pupila. Chyba, że nauczylibyśmy go korzystać z windy i domofonu. 

Z braku laku, latem zaprzyjaźniliśmy się z okolicznymi kotami. Parę minut piechotą od kurnika jest dość nędznie zagospodarowany skrawek "zieleni" z pojedynczymi badylkami, które jak zakładam, kwiatami miały być. Róg ten umiłował sobie mały koci gang, który często gęsto wyleguje się między owymi badylkami. Większość z nich jest nieśmiała i nie chce się z nami bawi. Raczej ucieka. Jeden tylko rudzielec sobie nas upodobał i za każdym razem, gdy nas zauważy biegnie w naszą stronę niemiłosiernie się wydzierając, jakby chciał powiedzieć: "I gdzieście znowu się podziewali! Tyyyyyle czasu, kto niby ma mnie porządnie wyczochrać?! Co za służba!", po czym przylega do naszych nóg niczym bluszcz do muru w oczekiwaniu na głaskanie. 




Nie wiemy czy owe koty są bezdomne, czy to tylko takie miejsce ich spotkań i trochę się martwiliśmy nadchodzącą zimą. Ostatnia wizyta w kocim zaułku jednak upewniła nas, że koty mają się świetnie i bynajmniej nie wyglądają ani na głodne, wybiedzone czy też zmarznięte. Generalnie holenderskie koty sprawiają wrażenie jakichś takich... większych. Przez ostatni rok nie widziałam chyba ani jednego chudego sierściuszka. Ewidentnie są dobrze karmione i wiedzą jak sobie radzić. Są też dość leniwe i bezczelne. Na niektórych osiedlach wcale im się nie spieszy z przechodzeniem przez ulicę. Oczekują (i najwyraźniej ich żądania są spełniane), że każdy samochód zatrzyma się i zaczeka, aż czworonóg zechce przetransportować swój szanowny futrzany zad. Może nawet ktoś pogłaska?...

Typowo holenderski kot: dobrze odżywiony i niezwracający na nikogo uwagi
Swoistym fenomenem jest niezwykle spasiony kot z pobliskiego baru. To tak zwany kroeg kat, czyli kot barowy. Cóż to za genialny instytucja! Kot barowy! Przesiaduje tam godzinami i do złudzenia przypomina Garfielda. Zapewne żywią go tam kawałeczkami kiełbaski, szyneczki, może nawet bitterbollen i piwem (nie zdziwiłabym się). Ponoć takie koty barowe są dość częstym zjawiskiem w Holandii. I słusznie! Każdy szanujący się bar kota powinien mieć. 

Na zakończenie podzielę się tylko jeszcze jedną drobną obserwacją. Koci język z pewnością nie jest międzynarodowy. Ilekroć wołam jakiegoś futrzaka, w ogóle nie reaguje. Jakby mnie nawet nie słyszały. Natomiast nasza rozbrykana zgraja w Polsce identycznie ignoruje nawoływania Maurycego. W sumie bardzo im się nie dziwię. Odgłosy jakie on wtedy wydaje przypominają jakby nieudolne próby przesłania soczystego całusa. Może Mauryc po prostu nie jest w typie naszych polskich kotów? Czy to znaczy, że będę musiała też nauczyć się kociego-holenderskiego?? ;)

niedziela, 16 grudnia 2012

Noworoczny grzech główny

Zaczynam poważnie obawiać się o swoją wagę. Okres świąteczny zawsze jest trudny dla takich łasuchów jak ja. Z każdej strony tyle kuszących słodkości i pyszności. Kawiarniane sieciówki zaczynają serwować świąteczne specjały o piernikowym smaku i bitą śmietaną, cukiernie nęcą uroczymi ciasteczkami i aromatycznymi wypiekami, w supermarketach zatrzęsienie czekoladowych mikołajów, cynamonowych gwiazdek i wszystkich tych cudowności w mieniących się w oczach złotkach. Jednak najbardziej obawiam się wyjść do miasta w ciągu dnia. W różnych częściach miasta (zwykle w centrum, w pobliżu supermarketów i większych punktów handlowych) porozstawiały się już przyczepy sprzedające oliebollen.



Oliebollen to słodkie drożdżowe, nieco nieforemne kulki smażone na głębokim tłuszczu. Trochę podobne do naszych rodzimych pączków, jednak ciasto jest znacznie gęstsze, bardziej zbite. Na pewno nie można ich nazwać lekką przekąską ;) Najlepsze są oczywiście jeszcze cieplutkie prosto z budki hojnie posypane cukrem pudrem (od którego zawsze mam upaprany potem cały płaszcz... ehh cóż za gracja ;)). Wybór jest też spory: od tradycyjnych kulek bez dodatków, albo krentenbollen z rodzynkami, można dostać także takie nadziewane musem jabłkowym, kremem budyniowym, wiśniami lub rodzynkami namoczonymi w rumie. Pyszności!!


Choć olibollen są tradycynjym noworocznym przysmakiem w Holandii, przyczepy z nimi zaczynają się pojawiać już pod koniec listopada. Czasem nawet i wcześniej. Moi rodzice podczas wizyty na początku października już się zdążyli na nie załapać! :) Ojj napieczemy w tym roku na Sylwestra całą furę owych "pączków", a potem od Nowego Roku przyrzekniemy sobie dietę, którą po tygodniu uznamy za jedno z tych niedorzecznych dziwactw, jakie człowiek wygaduje na kacu ;)

Churros z cukrem pudem
Mam też ogromną słabość do churros, które mimo, że hiszpańskie, ostatnio pojawiają się w towarzystwie oliebollen. Kruche, pyszne i tak samo kaloryczne jak wszelkie specjały smażone na głębokim tłuszczu. Ojj, dieto moja, biada ci... Byle do Nowego Roku!

Najlepszym dowodem na wielkie zamiłowanie Holendrów do oliebollen jest fakt, że od 1993 organizowany jest konkurs na najlepszego wytwórcę owych pączusiów. Panel składający się z dziesięciu osób ocenia walory smakowe oliebollen, a wynik głosowania publikowany jest następnie w gazecie "Algemeen Dagblad", która to wyszła z inicjatywą narodowego testu świątecznego smakołyku. W przeciągu ostatnich 13 lat zaszczytny tytuł najlepszych oliebollen trafił aż 8 razy do tego samego sprzedawcy, Richard Visser's Gebakkram z Rotterdamu. Także moi państwo, jeśli wybieralibyście się w grudniu do Rotterdamu, to koniecznie odnaleźć ten słynny kramik i skosztować najlepszych pączków w Holandii! 

New Year's delicious sin

I'm strarting to be seriously worried about my weight. Chrstmas time is always difficult for such glutons as me. There's so much deliciousness attacking from each side. Chain cafes are offering christmas specials such as gingerbread latte with whipped cream. Patisseries tempt with adorable cookies and savory cakes. In supermarkets chocolate figures of Santa Claus, cinnamon star-shaped cookies and other goodies wrapped in a golden package are taking over. However the most dangerous is visiting the city center during a day. In different parts of the city (mostly in the center and around big supermarkets and shopping malls) trailers with oliebollen are placed.



Oliebollen are sweet, yeast dough "balls" fired in deep oil. They are in a way simillar to polish donuts, but a bit thicker and heavier. You clearly can't call them a light snack ;) They are of course the best while still warm, freshly baked and lavishly covered with powdered sugar (I'm always getting messy and my coat is all covered in sugar as well... what a grace). There's quite a big choice: starting with traditional plain oliebollen, krentenbollen with raisins, more fancy ones with appels, cream, cherries or raisins soaked in rum. Yummie!


Though olibollen are traditionally eaten in the Netherlands on New Year's, the trailors can be found waaaay earlier. Usually since the end of November. Sometimes ever earlier... My parents had a chance to try the already in the beginning of October! They are sometimes available at carnivals. We're already planning to make a lot of those "donuts" for New Year's Eve and than, starting from the first day of 2013,we're gonna promise to go on diet. However most likely after one week we're gonna see this resolution as one of those rediculous things people do while drunk/hangover and at the end just simply forget about the whole idea ;)

Churros with powdered sugar
Lately I'm seriously addicted to churros. Though they are typically spanish, this year they are good friends with the oliebollen. Crunchy, delicious and same caloric (like all the yummie stuff fried in deep oil). Ohh my poor diet.... watch out and try to survive till New Years!

The best proof of the dutch love for oliebollen is the fact, that since 1993 there's a contest being organised to find the best oliebollen baker of the year. A group of ten jurors is trying the samples and judging the taste of the "donuts". Later you can find the results in the "Algemeen Dagblad", a newspaper that started the whole national test of this New Year's speciality. Within last 13 years the title of the best oliebollen baker was awarded to Richard Visser's Gabakkram from Rotterdam for 8 times! This can mean only one thing: the next time your're planning to visit Rotterdam in december make sure you'll find this famous stall and try the best oliebollen in Holland!

piątek, 14 grudnia 2012

Ballada o dwóch gwiazdkach

Na wstępie przepraszam za długą przerwę w nadawaniu, ale jak zwykle wykręcę się sianem i zwalę winę na demoniczną dentystkę, która to parę dni temu, siłą mi zęba odebrała. A obolała szczęka i zamglenie umysłu ciągłą dostawą paracetamolu (a jakże by inaczej... jedyny, uniwersalny lek w Holandii! :D) jakoś nie sprzyjały kreatywnym myślom. 

Odłóżmy jednak moje mazanie się na bok i przejdźmy do sedna sprawy. Okres bożonarodzeniowy. Ludzie szaleją, sprzątają, po sklepach za prezentami biegają, a firmy wszelakie imprezy gwiazdkowe organizują. I my też się załapaliśmy. Nie na jedną, ale aż na dwie! I to dzień po dniu. Mauryc pracuje w urzędzie miasta, ale za pośrednictwem agencji konsultingowej. A co za tym idzie, dwie imprezy się szykowały. 

Na pierwszy ogień poszedł pracodawca właściwy, czyli impreza, że tak powiem z blichtrem ;) Wynajęty nowoczesny budynek muzeum kinematografii, DJ, catering, 500 gości odstrzelonych mniej lub bardziej i występ specjalnego gościa - chyba najbardziej znanego w Holandii Marokańczyka, Ali B. Osobiście to kojarzę go głównie z reklam. Szał. Powiedzmy. Ogólne odczucie jakie można było wynieść to "patrzcie na mnie, jaki/a jestem cool, modny i w ogóle zajebisty. Niemniej jednak parę sympatycznych osób poznałam i przyjemnych pogaduszek sobie ucięłam. Rozczarowana jedynie jestem cateringiem. Po tej firmie spodziewałam się czegoś bardziej finezyjnego niż fast-foody w formie mini porcji. Oj zawiodłam się. Ostatecznie nie okłamujmy się, darmowa wyżerka jest jednym z głównych powodów, dla których ludzie na takie imprezy w ogóle chodzą. 

A oto i wspomniana reklama z Alim B 

Druga impreza była jak z zupełnie innej bajki... Wynajęty bar, bardzo luźny dress code i atmosfera jak u cioci na imieninach. Wszyscy się śmiali, żartowali, przerywali mówcy w czasie jego przemowy. Nawet jedzenie takie bardziej domowe (i smaczne!). Wszyscy ekscytowali się lokalizacją, że niby bar jest unikalny, bo... w piwnicach. Aha, no to ja poczułam się jak w domu, wspominając krakowskie knajpy. Jedno było pewne: nikt nikomu nie próbował zaimponować, a wszyscy zachowywali się jak jedna wielka rodzina. 

I teraz nasuwa się myśl: co tak naprawdę jest ważniejsze w gwiazdkowej imprezie firmowej? Okazja, żeby odstrzelić się w nową kieckę i poczuć odrobinkę high life, czy spędzić wesoło i na luzie czas z kolegami z pracy? Jak to u Was wygląda?

A story of two christmas parties


At first I'd like to apologize for a long break with new posts, so I'll make a lame excuse and blame it on a demonic dentist, who few days ago meanly pulled my tooth. Sore jaw and never-ending supply of paracetamol (ha, what did you think... it's the only, universal medication in Holland) was not going in line with creative thinking.

Let's however leave my whining and focus on the main topic. Christmas season. People are going crazy than... cleaning, decorating houses, running all over the city hunting for the gifts and companies are organising christmas parties. We also had one! Actually not even one, but two ;) Day by day, one after another. It's because Maurice is working in the city hall, but via consulting agency.

The first one was organised by the real employer, so it was quite a fancy party. They hired a modern building of movie museum, a DJ, catering firm, invited about 500 guests in more or less fashionable (but still quite fancy) cloths and as a surprise they treated us with a show of probably the most known Moroccan in the Netherlands - Ali B. To be honest I know him mostly from TV commercials. In general you could have an impression of "look at me how cool, fashonable and freaking awesome I am" party. I'm not saying it was bad. I met few nice people I have a fun chat with. I am however disappointed with the food. From company like that, I'd expect something a bit more sophisticated than fast-food in mini portions. After all let's be just honest, free food is one of the main reasons for people to even go at this kind of parties. 

And that's the commercial I was talking about

The other party was like from a totally different world. They hired a bar, dress code was super laid-back and casual and the ambience like at some big family party. Everyone was laughing, joking, interrupting the speaker with his speach, even the food was like homemade (and really tasty). Everybody was excited about the place, since apparently it was very unique... in a basement. Well, I just felt like home, remembering the bars in Krakow, where most of them is in a basement ;) One thing was sure: nobody tried to impresse the others and they all acted like a one big family.

And now I'm wondering, what's actually more important at all those christmas office parties? Is it an excuse to put on your new, fancy dress and feel a bit of the high life OR is it an occasion to spend some fun, relaxed time with your colleages? How does it look like at your work place? 

piątek, 7 grudnia 2012

Pierwszy śnieg

No to nam dziś dosypało. Zaczęło prószyć w nocy  i przestało późnym popołudniem. Z tego co podają media, w Nijmegen spadło dziś najwięcej śniegu. Wszystko jest pokryte grubą, bialutką kołderką :) Och jak ja kocham pierwszy śnieg! 





Złapałam po południu za aparat i pognałam do parku Kronenburger, gdzie ludzie lepili bałwany, dzieci szalały zjeżdżając na sankach i dupolotach ze stromych górek, a ja walczyłam z moim aparatem. Robiło się już ciemno, więc musiałam się szczególnie wysilać, żeby jakoś i ostrość fotek była dobra. Obskakiwałam wszystkie ławki i kosze na śmieci, które robiły mi za statyw ;) kładłam się plackiem na śniegu, usypywałam górki i podstawki ze śniegu pod mój biedny aparat, który co nóż robił nura w kolejną mini zaspę... Wszystko to dla Was moi drodzy, a oto efekty:







The first snow this year



Well, we're covered. Covered with snow of course. It started to snow at night and stopped in the afternoon. According to the media, the biggest amouth of snow felt today here in Nijmegen. Everything is nicely covered with fluffy, white snow :) God, how I love the first snow!




I took my camera and went in the afternoon to the Kronenburgr park, where there were many people building the snowmen, children sliding down the hills on all kind of sled and I... was fighting with my camera. It was already getting dark, so I had to try really hard to take some good quality and sharp pics. I was busy, jumping around all banches and tras bins, using them as my "tripod" ;) I was laying on the snow, building little holders for the camera, which was all the time diving into the snow. Poor camera. Neverthless here are the effects of this whole action:







środa, 5 grudnia 2012

Holenderscy Amisze

Parę miesięcy temu, zwiedzając z Maurycym Floriade, pewna kobieta przykuła naszą uwagę. Była ubrana bardzo skromnie, staromodnie, żywcem jak Amiszka! Maurycy powiedział mi wtedy, że w Holandii wciąż żyją społeczności mennonitów, ale nigdy nikogo z nich na własne oczy nie widział. Niedawno w szkole ktoś wspomniał o miejscowości Staphorst. Jak się okazuje większość mieszkańców tegoż miasta (16.000 mieszkańców) to ortodoksyjni kalwiniści. 80% z nich nie ma w domu telewizora, kobiety ubierają się w tradycyjne stroje (nawet jeśli któraś woli bardziej "nowoczesny" styl, za nic w życiu nie ubrałaby spodni), a w niedzielę wszystko jest pozamykane (oprócz kościoła rzecz jasna).

Kobiety ze Staphorst noszące tradycyjne stroje. Źródło
Choć Holandia jest krajem niezwykle otwartym i liberalnym, w Staphorst nie rozmawia się na temat aborcji, eutanazji czy małżeństw homoseksualnych. Mało tego, nawet przeklinanie od paru lat jest tam zabronione! Miasto ma najwyższy wskaźnik przyrostu naturalnego w całym kraju, a także zostało uznane przez WHO za... strefę ryzyka. Jedyną w całej Europie! Wynika to z faktu, że 20% mieszkańców nie było nigdy szczepionych i w 1971 roku aż 39 osób zachorowało na polio (inaczej chorobę Heinego-Medina). 

Dzieci w tradycyjnych strojach. Źródło
Zapytałam Mauryca, czy nie wybralibyśmy się tam kiedyś na wycieczkę. Pokręcił tylko nosem, stwierdził, że nie ma tam nic ciekawego, a dla oglądania ludzi w tradycyjnych strojach to on nie ma ochoty taszczyć się taki kawał drogi. Ostatecznie to ludzie, a nie zwierzęta w zoo, więc pstrykanie im fotek wydaje się jakieś takie nie na miejscu. Niemniej jednak uznałam, że warto Wam napomknąć o tym niezwykłym miasteczku, które jakby się zdawało, zatrzymało się w czasie i tak bardzo różni się od nowoczesnej i postępowej Holandii. 

The Dutch Amish

Few months ago, while visiting Floriade, we saw with Maurice a woman, who caught our attention. She was dressed very modest, old-fashiond, just like an Amish! Maus told me than, that there are still mennonite societies living in the Netherlands, though he has never seen one. The other day at school someone mentioned a town Staphorst. It apears that most of the citizens of that town are orthodox Calvinists. About 80% of them doesn't have a TV at their house, women are wearing traditional cloths (even if one decides to dress more modern, she would never wear trousers) and everything is closed on Sunday. Everything except the church of course.

Women of Staphorst in their traditional cloths. Source
While Holland seems to be a very open and liberal country, in Staphorst nobody talks about abortion, euthanasia or gay marriage. It's even forbidden to swear since few years! The town has the highest birth rate in the whole Netherlands and was classified by WHO as... a risk area. The only one in Europe! That happened because more less 20% of citizens was never vaccinated and in 1971 came a polio epidemic and 39  people got sick. 

Children wearing traditional cloths. Source
I asked Maurice if we could go there one day. He was not very enthusiastic. He said there's nothing interesting to do or see there and he doesn't feel like driving so far just to see some people wearing old-fashioned cloths. After all they are just people, so taking pictures of them like they were some kind of animals in a zoo seems inapropriate. Neverthless I thought it's worth to mention about this unusual place in a middle of modern and progressive Holland. About the town, where the time seems to stand still. 

piątek, 30 listopada 2012

Mówić czy nie mówić

Muszę sobie pomarudzić, bo sytuacja doprowadzam mnie wręcz momentami do łez. Wszystkie expatki, które przeprowadzając się za granicę nie znały jeszcze języka swojego docelowego kraju, mam do Was pytanie! Jak Wam idzie/szła nauka? Lubicie rozmawiać w tym nowym języku? Bo ja sama już nie wiem...

Generalnie w szkole idzie mi dobrze. Śmiem powiedzieć wręcz bardzo dobrze! Ze wszelkich testów, zadań, wypracowań mam bardzo dobre wyniki. Gramatyka nie sprawia mi problemów. Maurycy śmieje się czasem, że teorię mam lepiej opanowaną niż on sam. Z mówieniem w szkole też nie mam jakichś wybitnych problemów. Rozumiem co mówią nauczyciele, inni uczniowie, potrafię wziąć udział w prowadzonej rozmowie. Mało tego, niektóre koleżanki z ławki czasem się mnie pytają co dane słowo znaczy, albo jak bym dane zdanie napisała. Generalnie mogłabym powiedzieć, że lubię się uczyć holenderskiego, tak jak każdego innego języka, za jaki się w moim życiu brałam.  

Problem z mówieniem pojawia się w codziennym życiu. Nawet nie tyle codziennym, co prywatnym. Bynajmniej nie stronię od mówienia po holendersku gdziekolwiek się nie ruszę: w sklepie, u fryzjera, u lekarza, na ulicy. Da się? Da się! Lubię sobie trochę pogadać po niderlandzku z Mausem i holenderskimi znajomymi. No więc gdzie jest problem? Otóż mam takie dni, że mam ochotę udusić wszystkich, którzy usilnie próbują ze mną w tym języku rozmawiać. Lubię holenderski, ale nienawidzę kiedy inni oczekują go ode mnie! A słysząc wytłumaczenia, że to dla mojego dobra, bo muszę dużo ćwiczyć, to aż mi się scyzoryk w kieszeni otwiera. 

Jak to jest, że w szkole rozumiem co do mnie mówią, a znajomych i rodziny Mausa za cholerę czasem nie mogę załapać. Wystarczy, że ktoś za szybko coś powie, jakiś akcent, zamieszanie albo hałas wkoło, albo kilka głupich słówek, których najzwyczajniej nie znam i odpadam. Bardzo to demotywujące, że taki drobiazg potrafi czasem zniweczyć moje ciężkie wysyłki. Do tego mam cały czas wrażenie, że moja znajomość języka jest nie wystarczająca, żeby wziąć udział w fajnej rozmowie i czuję się albo jak dziecko z przedszkola uczące się alfabetu, albo idiotka, która nie potrafi się wysłowić. Co za tym idzie, czasem wolę w ogóle nic nie mówić! I w takich momentach nie cierpię tego durnego języka!

Ktoś jeszcze też tak ma/miał? Ktokolwiek? Czy to tylko ja jestem jakaś dziwna i uparta? 

wtorek, 27 listopada 2012

Gwiazda srebrnego ekranu

Nie oglądam za często telewizji. Jeśli już to najchętniej jakiś film, fajny serial, albo program kulinarny. Kiedy Mausa nie ma w domu, telewizor zwykle jest wyłączony. Wcześniej nie oglądałam, bo nie rozumiałam języka, teraz nie chce mi się tak szczerze powiedziawszy wysilać mojego leniwego umysłu, żeby zrozumieć. Swoją drogą, czasem to lepiej nawet nie rozumieć!

Rozrywkowa strona holenderskiej telewizji nie powala. Tak właściwie, to raczej załamuje. Jest co prawda parę fajnych programów, które lubię śledzić od czasu do czasu, jak np. TopChef (ehh, te kulinarne wyczyny), 3 op reis (lekki i bardzo na luzie program podróżniczy, gdzie każde z prowadzących jest w innym zakątku świata) i... to by było chyba na tyle. 

Źródło
Nigdy nie miałam cierpliwości do wszelkich programów typu Idol itp. Za dużo w nich komercji, przerw na reklamy i owijania w bawełnę zamiast samego prezentowania owych talentów. Jednym z chyba najpopularniejszych programów telewizyjnych w Holandii jest oczywiście The Voice of Holland, do którego oglądania przymusza mnie regularnie Maurycy. O ile kilka pierwszych blind auditions jestem jeszcze w stanie obejrzeć, tak potem większa zainteresowanie u mnie wzbudza moja komórka. Jedynie zawodzenie Mausa, który usiłuje wtórować kolejnym kandydatom od czasu do czasu, rozprasza mnie i zmusza do spojrzenia na ekran. Ponoć Boer zoek vrouw (Rolnik szuka żony) bije też rekordy popularności. Starałam się obejrzeć raz, ale szybko straciłam zainteresowanie. Za dużo mówią, a ja jeszcze na moim etapie nie nadążam. I jakieś takie depresyjne wrażenie odniosłam oglądając tych wszystkich samotnych i owdowiałych, szukających usilnie miłości. Może kiedyś do tego programu wrócę, kto wie. 

O czym tak naprawdę chciałam dziś napisać, jest zdumiewająca ilość idiotycznych, tandetnych i ból głowy przyprawiających reality series. Prawdziwą gwiazdą zdaje się być tutaj Samantha de Jong, znana bardziej jako Barbie. Zarówno ona, jaki i jej mąż zdobyli popularność dzięki holenderskiemu odpowiednikowi programu Jersey Shore. Wyemitowane zostały już dwa programy typu reality show z nimi w roli głównej, Barbies bruiloft (Wesele Barbie) i Barbies baby. Popularność tych programów mnie niezmiernie zdumiewa, gdyż głupie to to i puste... Filozofia życiowa owej pani to dosłownie "plastic is fantastic", a jak już coś powie, to witki opadają. Taki holenderski odpowiednik naszej rodzimej Frytki. 

Źródło
Barbie to wisienka na torcie wszelkich reality show typu Bachelor oraz tych gdzie młodzież masowo imprezuje, romansuje (baaardzo delikatnie to ujmując) i szaleje po barach południowych, nadmorskich kurortów. Ostatni hit powala już samą nazwą: Zon zuipen ziekenhuis (dosłownie: słońce chlanie szpital). 

Jedna rzecz natomiast bardzo mi się w holenderskiej telewizji podoba. Wszystkie filmy i programy (z wyjątkiem tych dla dzieci) są emitowane w oryginalnej wersji językowej, czyli bez lektora, bez idiotycznego dubbingu, a jedynie z napisami. Ach, niech żyje telewizja!

The TV star

I don't watch often TV. If I already do, than I choose some movie, fun series or a yummie cooking show. When Maus is away, TV stays usually turned off. Before I didn't watch it, cause I simply didn't understand the language and now... well, to be honest I don't usually feel like forcing my lazy brain to focus so much to understand it. Actually sometimes it's even better not to understand it!

The entertainment in the dutch TV is not that impressive. Sometimes I could actually say it's depresing. There are some cool and interesting shows I like to follow, like: TopChef (ohh, those cooking skills), 3 op reis (a very laid-back travel show, where each of the presenters is in a different place somewhere in the world) and... well, I guess that would be it. 

Source
I was never a big fan of talent shows like Idol etc. There's too much of commertion, too many breaks and too much of useless talking, while not enough of presenting those real talents. I guess one of the most popular entertainment shows in the Netherlands is right now The Voice of Holland. I'm being regularly forced by Maurice to watch it. Ok, I don't mind waching few blind auditions, but later I'm getting bored and my phone seems to be waaaay more interesting then the TV screen. I'm only being distructed from time to time by Maurice "singing" along with the candidates. Boy I tell you, it hurts! ;) Apparently Boer zoek vrouw (A farmer is looking for a wife) is also a highly popular show. I tried to watch it once, but I've quickly lost an interest. Too much talking for my level of knowing Dutch, so it was hard to follow. Also I got kind a depresing vibe with all those lonely people, widow, widower, all seeking for love. Maybe I'll try again one day, we'll see.

What I really wanted to talk about today is an astonishing number of idiotic, trashy and causing me a headache reality series. The real star here would be Samantha de Jong, better known as Barbie. She and her husband gained their popularity in a dutch show, similar to the Jersey Shore. Till now there were already two shows aired with them in a main role, Barbies bruiloft (Barbie's Wedding) and Barbies baby. I'm really surprised with the popularity of these shows, since they are stuuupid... as hell. The life philosophy of this shallow woman is literally "plastic is fantastic". You really don't want her to open her month and say anything. It hurts even more than Maurice's "singing".

Source
Barbie is like a cherry on a top of this tacky cake. All these reality series like Bachelor or where the youth is getting shitfaced, partying and flirting (and more) in bars of mediterranean, touristy cities. The last hit killed me with its name: Zon zuipen ziekenhuis (literally: Sun booze hospital). 

There is however one thing I really like about Dutch television. All the movies and shows are in their original languages (except of these for children) and with subtitles. It means no random reader nor idiotic dubbing. 

piątek, 23 listopada 2012

Dutchman's Anatomy: "getting friends" age limit


- My friend asked me today if we'd like to go this weekend with her and her husband for a concert in Amsterdam.
- Sounds fun. If you want to go, than tell her we're in - answerd Maurice pleased with my increasing social life.

Two days later.

- You know, there's a little change of the plans. They got an idea to go for some party after the concert. They've also already booked a hotel for all of us, so we could go to sleep after the party and than go home the next day fresh and relaxed - I informed calmly, but with a bit of excitement and anxiety in my voice.
- Whaaat? Do you know how much is it gonna cost? - Maurice started his protest.
- Relax, they said we should not worry about the money. It's on them.
- Yeah, but this way we have already Saturday AND Sunday planned...
- Soo? Did you have any other plans for Sunday?
No, but... I don't even have time for my own friends, who I haven't seen for a long time and now you want me to spend the whole weekend with YOUR friends!

And here's the problem... This is what I was afraid of when I say "anxiety". This whole protest is not about Maus spending time with my friends. He actually really likes them.The problem is, he doesn't want his friends to see it as some kind of betrayal! That's exactly what it is... the Dutch loyalty is strong, but it has an age limit.

My expat girls once complaind, that it's not easy to become friends with Dutch people. Sometimes it's actually even hard to meet new people. The help comes from another expat who's in a relationship with a Dutch and who tries to mix both groups of friends from time to time. Together with Anna we noticed a very specific thing when it comes to our Dutch partners  and their friendships. Both of them have a lot of friends. They have a lasting gang, where everyone knows eachother since ages. So where's the problem? They met all of their friends when they were still children, at school, a bit less during studies. They don't keep any personal, private contact with their colleagues. Well... not more then needed minimum. And where are the new friends? They don't exist! There's no place left for any new friendships for a long time.

So let me see this clear... what's with this whole famous dutch openness? Is it just a lie? Noo, not at all. They are very open and friendly. It doesn't mean you cannot get any contact with them. They would actually happily talk to you, go crazy at a party, drink hectoliters of beer in tiny glasses and would make you feel very welcome. However (!!) it doesn't mean they would same happily go out or meet again. And this openness and friendly attitude is definitely not some kind of mask or so. No... Their agendas are simply already too full to squeeze you in! 

- You know what, I talked about it lately with Simon - tells Maurice - We both come to the conclusion, that all of our private contacts come from before we turned 25. After than we didn't meet anyone, we would get friends with. We simply don't have time for this anymore!

Anatomia Holendra: limit wiekowy na przyjaźnie

- Koleżanka zaproponowała mi dziś, żebyśmy wybrali się z nią i jej mężem w weekend na koncert do Amsterdamu. 
- Brzmi fajnie. Jeśli tylko masz ochotę, to powiedz, że chętnie się przyłączymy - odpowiada Maurice uradowany moim rozwijającym się życie towarzyskim.

Dwa dni później. 

- Wiesz, jest mała zmiana planów na weekend. Wymyślili, żeby po koncercie pójść jeszcze gdzieś na imprezę. Zarezerwowali też już dla naszej czwórki hotel, żebyśmy na spokojnie się przespali po imprezie i dopiero "rano" jak wstaniemy, wrócić do domu - informuję spokojnie, aczkolwiek z lekką nutką ekscytacji i obawy.
- Coo? Wiesz ile to będzie kosztować? - zaczyna swój bunt Maurycy.
- Nic się nie bój, powiedzieli, żebyśmy się o koszty nie martwili. 
- Ale w takim razie nie tylko sobotę, ale i niedzielę już mamy z głowy.
- A co, miałeś plany jakieś inne na niedzielę?
- Nie, ale... Nie mam prawie w ogóle czasu dla własnych znajomych, których już dawno nie widziałem, a ty chcesz, żeby prawie cały weekend spędził z twoimi znajomymi!

I tu pies pogrzebany... Stąd brała się moja lekka obawa w głosie. W całym tym buncie nie chodzi o to, że Maus nie chce spotykać się z moimi znajomymi. Wręcz przeciwnie, lubi ich. Boi się natomiast, żeby jego przyjaciele nie odebrali tego jako zdradę! Tak właśnie... Holenderska lojalność ma swój limit wiekowy. 

Moje expatki swego czasu narzekały, że nie łatwo zawierać przyjacielskie relacje z Holendrami. Mało tego, nieraz nawet ciężko poznać kogoś nowego. Ratunkiem wtedy okazuje się koleżanka/kolega w związku z Holendrem, która/y zadba o mieszanie się towarzystwa znajomych zarówno partnera i swoich. Razem z Anią zauważyłyśmy też pewną wspólną zależność w kwestii przyjaźni u naszych obu Holendrów. Mają od groma znajomych. Stałą, dość stabilnie trzymającą się paczkę, gdzie wszyscy znają się od lat. Gdzie więc problem? Znajomości te zawarte zostały jeszcze w dzieciństwie, latach szkolnych, mniej już na studiach. Ze znajomymi z pracy utrzymują prywatne kontakty okrojone do niezbędnego minimum. A gdzie nowi znajomi? Brak! Wszystkie miejsca już od dawna są zajęte.

Ale zaraz zaraz... to co z tą cała holenderską otwartością? Bujda? Niee... skądże. Bynajmniej nie oznacza to, że nie da się nawiązać kontaktu z Holendrem. Wręcz przeciwnie. Bardzo chętnie z Tobą porozmawia, poszaleje na wspólnej imprezie, wypije kilkanaście litrów piwa w małych szklankach i będzie przy tym super przyjazny i otwarty. Aczkolwiek raczej nie licz na kolejne wypady w miasto czy częste spotkania. Przyjazne nastawienie nie jest też w żadnym wypadku żadną maską, czy powierzchownością. Oni po prostu nie bardzo mają jak wcisnąć cię w ich już i tak wypełnione kalendarze

- Wiesz rozmawiałem o tym ostatnio z Simonem - relacjonuje Maurycy - Doszliśmy oboje do wniosków, że wszystkie nasze prywatne znajomości pozawieraliśmy tylko do 25 roku życia. Po przekroczeniu tego magicznego wieku nie poznaliśmy już nikogo, z kim byśmy się zaprzyjaźnili. Nie mamy na to czasu. 

wtorek, 20 listopada 2012

Czerń to hit sezonu

Do portu wpływa statek parowy. Przypłynął z ciepłych krajów z tonami cennych dóbr, na które czekają podekscytowani mieszkańcy miasta, zgromadzeni na nabrzeżu. Na pokładzie panuje gwar, brodaty właściciel statku macha do uradowanego tłumu i instruuje swoich czarnych pomocników, żeby przygotowali ładunek do wyniesienia na brzeg. Dzieci szaleją!... Brzmi jak relacja z czasów kolonializmu, kiedy to przybył statek z Indonezji, Indii czy Karaibów? Niee... to tylko coroczny przyjazd Sinterklaas! Największe wydarzenie w roku, na które czekają wszystkie dzieci. Najbardziej radosna i przyjazna holenderska tradycja ;)

Statek z Sinterklaas i Zwarte Pieten przybywa do Nijmegen
"Piotrusie" transportują prezenty i worki pełne pepernoten...
... i częstują nimi zgromadzone dzieci (i dorosłych też!)
Tak moi drodzy... Zaczął się sezon z Świętego Mikołaja. Choć oficjalnie przybywa on 5 grudnia, od zeszłego weekendu zaczyna pojawiać się to tu, to tam, wzbudzając sensację wśród dzieci. W ostatnią sobotę zawitał też do Nijmegen. Dzieciaki tradycyjnie zaczynają już wystawiać wieczorami swoje obuwie przy drzwiach, licząc na słodycze i drobne podarunki. Choć kochają świętego, ich prawdziwi idole to Zwarte Pieten (Czarne Piotrusie), bo to oni rozdają prezenty. 




Co roku o tej porze zaczynają się też pojawiać dyskusje, żarty i głosy zniesmaczenia wśród expatów. Dla niektórych postać Zwarte Piet'a jest przejawem rasizmu... Osobiście nie widzę tu żadnych szkodliwych i rasistowskich przekazów, choć lubię podrażnić się z Holendrami, żartując z tego zwyczaju. Wszyscy uwielbiają tą postać! A tych zgorzknialców co robią z igły widły przyrównałabym do wyznawców smoleńskiej teorii spiskowej, w której zapewne maczało swoje oślizgłe macki PO, KGB i UFO razem wzięte. 


A może w przyszłym roku zgłoszę się jako wolontariusz i też zostanę na jeden dzień Zwarte Piet'em? ;)

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...