niedziela, 26 lutego 2017

Wakacyjne wspomnienia, czyli jesienne przechadzki po Japonii

Przeglądam zdjęcia marząc o podróżach, tych dalekich i tych bliskich, zastanawiając się kiedy i gdzie znów się wybierzemy. Póki co planów brak... No trudno, czasem wakacje muszą zaczekać. Na pocieszenie mamy wspomnienia :) I tak nagle sobie uzmysłowiłam, że to już ponad 4 miesiące minęły od naszej ostatniej prawdziwej podróży... a ja tu jeszcze ani słowem nie pisnęłam! Tylko facebookowy funpage widział trochę zdjęć. A to przecież była podróż moich marzeń!

Zamek w mieście Osaka
Jeden z pierwszych posiłków: miska sashimi przy rybnym targu w Tokio
O Japonii marzyłam od dziecka. Od kiedy jako nastolatce wpadła mi w dłonie książka "Wyznania gejszy" fascynacja tym krajem, tradycjami i odmienną kulturą mnie pochłonęły. Na studiach próbowałam się dostać na japonistykę (niestety bez skutku) i uczyłam się języka u sensei Hiroshi, najfajniejszego nauczyciela z jakim miałam kiedykolwiek do czynienia. A potem... a potem poznałam Mauryca i siłą rzeczy Holandia wepchała się na pierwsze miejsce priorytetów. Ale zamiłowanie do Japonii nigdy nie minęło. 

Park narodowy Kamikochi w Japońskich Alpach
Spacer uliczkami Gion, słynnej dzielnicy gejsz w Kioto
Bliskie spotkania z jelonkami w Narze
W końcu w październiku 2016 roku nadszedł ten dzień: polecieliśmy do Japonii, gdzie spędziliśmy fantastyczne twa i pół tygodnia przemieszczając się po różnych zakątkach wyspy Honsiu. Błądziliśmy po ulicach Tokio, podróżowaliśmy różnymi pociągami z naszym Japan Rail Pass, próbowaliśmy miejscowej kuchni w różnych formach, podziwialiśmy piękno natury w Japońskich Alpach oraz niesamowitej tradycji i architektury w Kioto. Nawet odwiedziliśmy zarządcę stacji kolejowej w Kishi, kota Nitamę! 

Zamek Kruków w Matsumoto
Co by tu na obiad zamówić... plastikowa wystawka przy wejściu do restauracji
Złoty Pawilow (Kinkaku-ji), jeden z symboli Kioto
Wakacje tak szybko nam zleciały i bawiliśmy się świetnie w Kraju Kwitnącej Wiśni. A po powrocie każdy bombardował mnie tym samym zestawem pytań: "I jak, podobało ci się?", "Czy Japonia była taka jak się spodziewałaś?", "Czy powaliła cię z nóg?" itd. Cóż, szczerze mogę powiedzieć: Japonia mnie nie zszokowała. Myślę, że dla Mauryca i paru znajomych, którzy też ten kraj kiedyś odwiedzili zaskoczenie było znacznie większe. Dla mnie było to potwierdzenie głównie tego czego oczekiwałam. Co wcale nie znaczy, że nie byłam zachwycona albo, że nic mnie nie zdziwiło. Element zaskoczenia także był, a w pozostałych momentach miałam niesamowitą satysfakcję tłumacząc mojemu kulturalnego barbarzyńcy co pewne rzeczy znaczą i skąd się wzięły. Przynajmniej na tyle na ile już wiedziałam, albo doczytałam ;) A czytania było sporo. 

Tradycyjne domy w stylu gassho-zukuru w górskiej wiosce Shirakawa-go
Beczki z sake w drodze do świątyni 
Akihabara nocą, dzielnica Tokio będąca epicentrum handlu elektorniką  
Największym chyba zaskoczeniem dla nas było, jak bardzo te wakacje różniły się od innych azjatyckich wyjazdów. Przywoziły nieco na myśl dziwaczną mieszankę dalekowschodniej egzotyki z zachodnim rytmem podróżowania. Niesamowita infrastruktura pozwalała na tak łatwe, sprawne przemieszczanie się wszędzie, że nawet przez sekundę nie pomyślałby nikt o tajskich tuk-tukach. Szybciej o londyńskim metrze. 

Spacerując po Kioto
Sushi mięsne z wołowiną Hida, specjalność regionu
Szkolna wycieczka na szlaku. Zawsze znajdzie się moment, żeby poćwiczyć angielski z gaijnami :) 
Jednego jestem pewna: do Japonii jeszcze na pewno chciałabym wrócić. A moja fascynascja odżyła na nowo.

środa, 1 lutego 2017

Kościelne dzwony, obrączki i notariusz, czyli jak zalegalizować związek w Holandii

Dwa tygodnie temu zadzwoniła siostra Maurycego z nowiną. Jej chłopak się oświadczył! W maju biorą ślub! 

Uff... w maju? Tak szybko?! A niech go w mordę strzelił, przecież ja mam w maju pierwszą komunię chrześnicy w Polsce! I jak na złość, w ten sam weekend! Pokręciłam nosem, że tak głupio sobie ten ślub zaplanowała i że mnie impreza ominie, ale trudno. Olga była pierwsza z zaproszeniem. Mauryc będzie musiał na ślub iść sam. Przynajmniej na bilecie lotniczym zaoszczędzę ;)

Ślub... małżeństwo... Szwagierka chyba będzie pierwszą osobą z najbliższej rodziny Maurycego, która zawiera związek małżeński. Ich rodzice nigdy się nie pobrali, ja z Maurycem mamy nasz samenlevingscontract. Jak Holandia długa i szeroka (czyli na stosunkowo małej powierzchni Ziemii) wszystkie pary mają parę opcji, żeby mniej lub bardziej zalegalizować swój związek. A dokładniej mówiąc trzy: poprzez małżeństwo (huwelijk), zawarcie związku partnerskiego (geregistreerd partnerschap) lub podpisanie umowy o wspólnym życiu/zamieszkaniu (samenlevingscontract). Czy się one różnią? A no paroma kwestiami. 

Największa różnica jest pomiędzy umową a pozostałymi formami. Ślub i związek małżeński nie różnią się od siebie diametralnie. Właściwie różnice są dwie:
  • W przypadku ślubu musi paść magiczne słowo "Tak" z ust obu stron. Przy zawieraniu związku partnerskiego nie jest to wymagane. 
  • Jeśli para nie posiada niepełnoletnich dzieci i chce się rozstać nie musi udawać się do sądu. Sprawę można załatwić w kancelarii prawnej lub u notariusza. Małżeństwo zakończyć można tylko i wyłącznie drogą sądową. 
Czy zatem różni się umowa od powyższych form. Całym założeniem! I kosztami oczywiście. W telegraficznym skrócie:
  • Małżeństwo oraz związek partnerski zawiera się poprzez urząd gminy, gdzie należy złożyć wniosek conajmniej dwa tygodnie wcześniej. Samenlevingscontract można sporządzić samemu lub u notariusza. Żeby umowa nabrała mocy prawnej w kwestiach finansowych (partnerzy fiskalni oraz prawo do emerytury partnera) musi być sporządzona przez notariusza. 
  • Biorąc ślub lub zawierając związek partnerski trzeba mieć minimum 2, maksymalnie 4 świadków. Umowa tego nie wymaga. 
  • Pierwsze dwie formy wiążą się automatycznie z konkretnymi prawami i obowiązkami względem partnera. Przykładowo z miejsca oboje partnerzy mają względem siebie zobowiązania alimentacyjne, dziedziczą majątek po sobie, mają prawo do korzystania z nazwiska partnera, nie muszą zeznawać przeciwko partnerowi w sądzie, oboje mają prawa rodzicielskie, a majątek jest własnością wspólną. Podpisując umowę nic nie dzieje się automatycznie, chyba że jest wyraźnie stwierdzone w dokumencie notarialnym. Wszystkie prawa i obowiązki para ustala sama i może żywcem umieścić w umowie co chce. Nawet to kto płaci za papier toaletowy. 
  • Samenlevingscontact jest zdecydowanie tańszy, średnio €300 u notariusza. Za zawarcie związku małżeńskiego/partnerskiego zapłacimy gminie około €600 za ceremonię w zwykły dzień roboczy. W weekendy i w godzinach wieczornych stawka idzie w górę. No chyba, że ktoś postanowi wziąć 10-minutowy ślub w urzędzie miasta w poniedziałek rano... wtedy cała sprawa jest za darmo! 
I tak powstaje wielkie pytanie. Która forma jest lepsza? To już nie mi jednak oceniać. W moich oczach jest to bardzo subiektywna sprawa. Jedno jest pewne: podpisując umowę o wspólnych życiu/zamieszkaniu każdą kwestię trzeba samemu przemyśleć. Jeśli się czegoś w umowie nie umieści, nie będzie to uregulowane. W tym przypadku małżeństwo i partnerstwo są łatwiejsze, wszystko jest z góry usalone. Może kiedyś i my zofundujemy sobie upgrade i zalegalizujemy związek w gminie. Wtedy nasza umowa automatycznie wygaśnie. Ale póki co, dobrze nam tak jak jest ;) 
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...